AKAPITY
PANI SAMOZAGŁADA
Próba Samobójcza Magdaleny Synockiej
Fragment
1
Czasami emocje wykrzywiają mi twarz. Dzieje się tak, kiedy przypomnę sobie coś głupiego, czego się dopuściłam, albo coś sobie uświadomię. To może być wszystko. To może być coś, co powiedziałam po pijanemu, albo w stanie narkotycznego upojenia sytuacją. Na przykład wtedy, kiedy powiedziałam koledze, że spałam z jego dziewczyną zanim zostali parą, co nie było prawdą, a prawda ta, jak wstrętny robal, wypełzła później na powierzchnię. To może być coś, co zrobiłam, bo mi się wydawało słuszne, a okazało się być nienormalne. Tak jak wtedy, kiedy uderzyłam w twarz koleżankę, gdy zaczęła panikować, sądząc, że to świetny w tej sytuacji pomysł na przywrócenie jej emocjonalnej równowagi, a okazało się, że to nie tego typu sytuacja, a moja reakcja została ochrzczona mianem histerycznej. To może być też uświadomienie sobie jakiegoś ogólnego kontekstu. Tak jak wtedy, kiedy dochodzi do mnie, że spieprzyłam sobie życie.
Na tą ostatnią myśl przepełniło mnie, tak często u mnie występujące, uczucie pogardy do własnego istnienia. Sterczałam jak idiotka na pustym peronie, usiłując rozgonić niepożądane wrażenia.
Stałam tam, ponieważ w drodze powrotnej do domu zatrzymałam się trochę dłużej na stacji metra. Przeszłam przez hol i wkroczyłam na sąsiedni tor z zamiarem poczekania na pociąg. Nie zamierzałam jednak do niego wsiadać. Jechał tam, skąd właśnie wracałam. Spojrzałam na tablicę. Dwie minuty do przyjazdu.
Myśli samobójcze chodziły mi po głowie już od dłuższego czasu. Początkowo za metodę opuszczenia tego świata wybrałam sobie sznur, ale zrezygnowałam z tego pomysłu z powodów organizacyjnych (na czym, gdzie, kiedy, co i jak; przecież nie mogłabym zrobić tego w mieszkaniu). Myślałam również o pocięciu się, ale za dużo bałaganu. Tabletki odpadały. Zawsze mogliby mnie odratować, a nie o to przecież w samobójstwie chodzi, by zwiększać i tak już potężny, uciskający niczym drut kolczasty, wstyd. Ogólnie wykluczone było wszystko, co narażało Agatę na znalezienie mnie martwej po powrocie z pracy. Dlatego stanęło na rzuceniu się na tory. Ten sposób wydawał się ponadto być pewniakiem; pod warunkiem, że pociąg będzie jechał z odpowiednią szybkością (chyba). To właśnie chciałam na tej stacji sprawdzić. Tak w razie bym już nie mogła wytrzymać, bo w sumie to wcale nie chciałam umierać, przynajmniej na razie. Paradoksalnie możliwość zakończenia własnego istnienia dodawała mi otuchy, bo przecież zawsze można to zrobić, jeżeli będzie już bardzo źle.
Takie myśli pojawiały się u mnie wbrew mojej woli, tak jak wbrew mojej woli i poza wszelką kontrolą działo się ze mną wszystko inne. Brało się to z bólu, z duszącego wszelką godność osobistą lęku. Pani Samozagłada – odrzucone przez świat dziecko bez duszy, którą można by przehandlować za odrobinę szczęścia, czy choćby spokoju.
Przyjrzałam się torom. Nie były to tory, do jakich przywykłam. Oprócz dwóch szyn równolegle ciągnących się po obu stronach posiadały jeszcze jedną, usadowioną pośrodku i wzniesioną wyżej niż tamte. Od razu było wiadomo, że skok na coś takiego musi skończyć się upadkiem, dlatego wymyśliłam sobie, że mój ewentualny ostateczny ruch musiałby mieć miejsce tuż przed nadjeżdżającą kolejką. Nie za wcześnie i – jak nietrudno się domyślić – nie za późno.
Pociąg nadjechał nieco przed czasem. Wjechał na peron już zwalniając, przez co uznałam, że jego szybkość może być niewystarczająca. Mogłam się jednak mylić, przecież nie jestem znawczynią odbierania sobie życia poprzez rzucanie się pod różnego rodzaju pojazdy. Trzeba jednak dmuchać na zimne. Na szczęście znałam stację, gdzie pociągi wpadają na peron rozpędzone jakby brały udział w jakimś wyścigu i dopiero po chwili zaczynają hamować. Jedyny szkopuł jest taki, że trzeba udać się w ponad półtoragodzinną podróż do innej dzielnicy miasta. No, ale czego nie robi się dla pewności, że cel zostanie osiągnięty.
Odwróciłam się i ruszyłam w stronę wyjścia.
2
Londyn tego dnia był niemalże bezchmurny, przynajmniej na razie. Miasto to miało bowiem w zwyczaju zmieniać swe nastroje nad wyraz wręcz nieprzewidywalnie. Świeciło słońce, ale za pół godziny mógł zacząć padać deszcz, po czym znowu mogły pojawić się złociste promienie; po to tylko, żeby ponownie dać się pochować czarnym chmurom. Zupełnie jak moje emocje. Ja i Londyn rozumieliśmy się doskonale.
Agata miała wolne. Jedyne w tym tygodniu, bo taki był w jej przypadku koszt spędzenia rocznicy moich narodzin poza miejscem pracy. Ja od kilku tygodni nie pracowałam. Nie byłam w stanie. Napady lęku i paniki nie pozwalały mi normalnie funkcjonować. Nie potrafiłam nawet czytać, nie mówiąc o wykonywaniu obowiązków i rozmawianiu z ludźmi. Na samo tylko wspomnienie o tym zaczynałam się bać.
Poszłyśmy do sieciówki zrobić zakupy. Spacerem na Tooting Broadway i z powrotem. Głównie milczałyśmy. Miałam przeraźliwy bałagan w głowie i napotykałam trudności przy wypowiadaniu nawet najprostszych sentencji, o prowadzeniu regularnej konwersacji nawet nie wspominając. Byłam kompletnie zamknięta w sobie, zatrzaśnięta w ciemnej piwnicy mnie samej.
Kupiłyśmy wszystko, co trzeba. Głównie artykuły spożywcze.
Po obiedzie położyłyśmy się i oglądałyśmy film leżąc obok siebie z laptopem na moich kolanach. Nie było tortu, grona znajomych, głośnej muzyki. Był zwykły dzień – Moje urodziny.
Myślałam o seksie, na którego punkcie miałam obsesję, od zawsze, jak się zdaje, a ostatnio do potęgi. Nie czułam fizycznej potrzeby, ani nawet chęci. Odczuwałam przymus psychiczny, potrzebę bliskości, w przeciwnym razie bałam się, że Agata się oddala, że mi umyka. Czułam się tak, jakbym ją traciła, dlatego desperacko dążyłam do zbliżenia, a najdobitniejszym aktem zbliżenia był właśnie seks.
Chciałam się kochać wieczorem, umierałam jednak ze strachu przed inicjacją. Bałam się, że ona nie będzie chciała. Bałam się tego, jak się wtedy będę czuła i jak zareaguję, bo od jakiegoś czasu traciłam również kontrolę nad swoim zachowaniem. Panicznie bałam się odrzucenia, w jakiejkolwiek formie. Sama ta myśl wystarczyła, żebym zaczęła odczuwać lęk. Leżałam i czułam jak we mnie rośnie, wije się pod skórą, czeka na atak. Wizytę u kolejnego psychologa miałam umówioną dopiero za prawie dwa tygodnie. Brałam wprawdzie nowe leki, ale jeszcze nie zdążyły się rozkręcić.
Chwyciłam Agatę za rękę.
- Kochasz mnie? - zapytałam, tak jak miałam to ostatnio w zwyczaju.
Codziennie zadawałam jej pytania tego typu: Zawsze będziemy razem? Nigdy mnie nie zostawisz? Zestarzejemy się razem? Zadawałam je, żeby się upewnić, czy rzeczywistość jest taka sama, jak ją pamiętam, bo traciłam grunt pod nogami. Potężny lęk pozbawił mnie kontaktu z codziennością. Żyłam w piekle własnych uczuć, w piekle wyobrażeń i natrętnych myśli, nad którymi nie tylko nie miałam żadnej władzy, ale które miały totalną kontrolę nade mną, dominując nad moim umysłem i często ciałem.
- Oczywiście, że cię kocham! - odpowiedziała. - Wiesz, że zawsze będziemy razem!
Agata wiedziała, jak odpowiadać. Czasami nawet sama z siebie mówiła mi te rzeczy, a ja jej wierzyłam. Zaufania do niej jeszcze nie straciłam. Wiedziałam, że mówi prawdę. Nawet jeżeli nie miała ochoty mówić tego w konkretnym momencie, to wiedziałam, że chce ukoić mój ból, zlikwidować strach.
Ścisnęła moją dłoń i uśmiechnęła się, a jej uśmiech był taki szczery, delikatny, taki przyjemny. Poczułam ulgę, a zaraz potem pojawiło się poczucie winy.
- Przepraszam, ja…
- Wszystko dobrze, kochanie. Nigdy, przenigdy cię nie zostawię!
Odwzajemniłam uśmiech, ale czułam się winna. Nieustannie. Winna tego, że zadaję pytania, winna tego, że chcę się przytulić, winna tego, że kocham. Zaczynałam więc nienawidzić, przez co czułam się jeszcze bardziej winna. Winna tego, że jestem.
Wieczorem uprawiałyśmy seks. Przełamałam się. Aga też chciała, zaczęłam więc całować jej ciało, pieścić delikatnie piersi i pośladki. Wsadzając rękę pomiędzy jej nogi czułam, że jest mokra. Ja miałam z tym problem. Po tabletkach, które brałam byłam sucha, ale ona zawsze potrafiła zrobić tak, żebym choć trochę zwilgotniała. To wystarczało.
Kochałyśmy się, a ja udawałam, że jestem kimś innym, z kim teraz pieprzy się Agata. Wyobrażałam sobie, że jestem którąś z jej koleżanek. Pewną siebie, wartościową. I czułam się winna.
3
Umarłam, a że za życia byłam prawdziwą suką, naturalną koleją rzeczy było, że trafię do piekła, piekła, w którym jestem teraz – pomyślałam otwierając kolejną puszkę piwa, którym zapijałam ohydny smak wódki.
Obiecałam sobie, że już nie będę się tak zapijała. Obiecywałam sobie wiele razy, tak jak wiele razy obiecywałam sobie wiele rzeczy. Miliony postanowień jak opary wokół mózgu kłębiły się nad ruinami woli. Musiałam jednak zalać wielką dziurę, która tkwiła we mnie zamiast duszy. Pogłębiła się ona i poszerzyła wczorajszego wieczoru, jak czarna studnia bez dna i granic. Siedziałam więc na podłodze otoczona butelkami i piłam w towarzystwie dźwięków dobiegających z usadowionego na łóżku komputera, który jakimś cudem przeżył wydarzenia poprzedniego wieczoru. Słuchałam w kółko tego samego utworu. Tekst opowiadał o człowieku dążącym do autodestrukcji i napisany był z perspektywy zaburzenia, choroby, na którą ów człowiek cierpi. Pasowało mi to idealnie, każda linijka. Każdy wers przemawiał do mnie prawdą, krzyczał szaleństwem:
Jestem twoją nienawiścią
Przerodzoną w miłość
Jestem twoim lękiem
Przerodzonym w odwagę
Jestem histerią w twoim sercu
Przerodzoną w spokój
Jestem twoim urojeniem
Przerodzonym w pewność
Jestem kłamstwem w twojej głowie
Przerodzonym w prawdę
Jestem dnem, które osiągasz
Przerodzonym w szczyt
Zabiorę cię tam, gdzie nie chcesz pójść
Zaprowadzę cię tam, gdzie nie chcesz być
Jestem częścią ciebie, twoim przekleństwem i zbawieniem
Jestem twoją drogą, twoim piekłem i niebem
Wczoraj czekałam na powrót Agaty z pracy. Rano umówiłyśmy się na romantyczny wieczór. Kupiłam wino i różę, którą zamierzałam gładzić jej ciało i czekałam. Myślą o wieczorze odpędzałam towarzyszące mi przez cały dzień przerażenie. To było jak światło w tunelu, jak przyjazna dłoń podana w gęstej mgle.
Aga kończyła pracę o szóstej. Po siódmej zazwyczaj była w domu. Wskoczyłam pod prysznic, umyłam swoje długie blond włosy, starannie zrobiłam makijaż podkreślając błękitne oczy, które ona tak uwielbiała i włożyłam wyzywającą bieliznę kupioną wcześniej na tę właśnie okazję: koronkowe stringi, a do tego białą koszulkę na ramiączkach (biały top; taki, jaki zwykle nosiłam, kiedy ją poznałam), przez którą prześwitywał czarny, uwydatniający piersi, stanik.
Czekałam.
Gdy wybiła siódma zaczęłam się denerwować. Zwykle dzwoniła tuż po pracy poinformować, że już jedzie, albo że się spóźni. Tak się umawiałyśmy od czasu, kiedy zaczęłam dostawać tych napadów. Postanowiłam jeszcze poczekać. Około wpół do ósmej wstałam i rozpoczęłam swój rytuał neurotycznego krążenia po pokoju. Z kąta w kąt. Bez celu, bez sensu. Czułam jak narasta we mnie panika. Moje ramiona stały się odrętwiałe, a nogi wiotkie niczym z piany. Oddychałam coraz ciężej i szybciej próbując zmniejszyć coraz silniejsze napięcie w klatce piersiowej. Tylko nie dzwoń! – pomyślałam. - Jeszcze nie teraz, poczekaj. Może coś ją zatrzymało w pracy i nie może zadzwonić. Spokojnie.
Wiedziałam, że jeśli zadzwonię, a ona nie odbierze to będzie to bilet w jedną stronę. Histeria obejmie mnie całą i już nie będzie odwrotu. Krążyłam wściekle po pokoju próbując zachować resztki emocjonalnej równowagi. W końcu nie wytrzymałam i wzięłam telefon do ręki. Jeszcze tylko zawahanie, ostatnia próba opanowania się zanim otworzę bramy piekieł. A może odbierze? Powie wtedy, że coś jej wypadło i że już jedzie, że za chwilę będzie ze mną. Dzwonię!
Trzęsącymi się dłońmi wklepałam numer. Nie miałam Agi zapisanej w pamięci komórki. Irracjonalnie wierzyłam, że jeżeli zapiszę jej numer, to stanie się coś złego, zostawi mnie albo… Na jakimś poziomie świadomości wiedziałam, że to bzdura, ale lęk był silniejszy. Kazał mi tego nie robić, bo jeżeli coś złego się jednak stanie, to zostanę pochowana żywcem pod zwałami magicznego myślenia nieodwracalnie utwierdzając się w destrukcyjnym przekonaniu, że od tych chorych rytuałów zależy mój los.
Pierwszy sygnał, drugi, trzeci. Po czwartym już wiedziałam, że nie odbierze, profilaktycznie jednak zaczekałam do włączenia się poczty głosowej.
Odłożyłam telefon na łóżko czując, jak opuszczają mnie siły, a bezradność zalewa mnie bez żadnego umiaru. Czułam, jakby moje serce ściskane było przez potężną pięść. Biło oszalałe, próbując wyrwać się z uścisku. Mój oddech stał się tak szybki, że z trudnością łapałam powietrze, krztusząc się nieznośnie w beznadziejnych próbach uspokojenia. Pośpiesznie włożyłam na siebie spodnie, ubrałam kurtkę, chwyciłam telefon i w nieskoordynowanych ruchach wyszłam z domu.
Szybkim krokiem zmierzałam w stronę głównej ulicy. Przystanęłam na chwilę, żeby napisać do Agi wiadomość. Wiedziałam, że niebawem będę dzwonić co pięć minut, wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, zanim całkowicie utracę nad sobą kontrolę. Pisząc wiadomość dawałam sobie szansę. Miałam nadzieję, że odpisze, że nie może odebrać i wszystko jest ok, że niedługo będzie.
Doszłam do głównej ulicy, po czym skręciłam w lewo kierując się w stronę sklepu. Moją głowę wypełniały natrętne myśli o zdradzie i porzuceniu. W umyśle przeskakiwały obrazy Agaty uprawiającej seks ze swoim szefem, albo którąś z koleżanek czy kolegów z pracy. Były wymieszane z myślami o śmierci Agaty w wypadku. Bolesne impulsy, przepełnione lękiem przed utratą ukochanej, przechodziły przez całe moje ciało i kończyły w głowie wybuchając niczym petardy.
Kupiłam siedem piw - zawsze kupowałam siedem, tak jak wszystko zawsze robiłam siedem razy, od biedy cztery - wino chciałam zachować na romantyczny wieczór. Desperacko trzymałam się nadziei, że jeszcze nie wszystko stracone, chociaż doskonale wiedziałam, że do żadnych miłosnych uniesień dziś już nie dojdzie.
Zarówno w drodze powrotnej, jak i w sklepie czułam na sobie wzrok ludzi. Patrzyli na mnie, oceniali. Widziałam ich myśli: „Wariatka! Psycholka! Co się z nią dzieje? Odbiło jej!”. Widziałam oznaki strachu na ich twarzach: „Jest niebezpieczna? Lepiej trzymać się od niej z daleka!”.
Gdy wróciłam od razu wyjęłam ze spodni telefon. Przesądnie trzymałam go zawsze w lewej kieszeni. Wiadomość od Agaty!
Poszliśmy jeszcze do pubu. Zadzwonię, jak wyjdę.
Usiadłam na łóżku. Napięcie ze mnie zeszło, a w jego miejsce pojawiła się bolesna pustka, tak jakby cały mój świat w jednym momencie przestał istnieć. Nadzieja na wspaniały wieczór pękła bezpowrotnie. Agata wybrała innych. Czułam się zawiedziona i opuszczona, zepchnięta na margines.
Siedziałam na łóżku i piłam piwo słuchając muzyki. Najpierw pojawił się gniew. Byłam wściekła na Agę. Jak mogła mi to zrobić? Przecież mi obiecała! Rano jeszcze rozmawiałyśmy, planowałyśmy! Jak mogła tak mnie wystawić?!
Po chwili gniew ustąpił nowo zrodzonej nadziei. Może da się to jeszcze wyprostować? Może poszli coś uczcić? Super utarg albo inną okazję? Aga lubi się integrować, potrzebuje do szczęścia ludzi, jak każdy człowiek. Normalny człowiek. Przecież nie mogę jej tego odbierać! Ona mnie wspiera, ja też muszę coś dać od siebie - pomyślałam trochę się uspokajając.
Kiedy minęła dziewiąta zaczęła się nerwówka i chodzenie po pokoju. Emocje wzbierały we mnie niczym fale wzburzonego oceanu. Wiedziałam, że sztorm nadchodzi, wiedziałam, że nic nie jestem w stanie z tym zrobić. Tonęłam, co chwilę spoglądając na wyświetlacz komórki. Lęk mieszał się z wściekłością, rozczarowaniem i uczuciem opuszczenia. Natrętne myśli i impulsy miotały się w moim bezradnym umyśle jak rój rozjuszonych pszczół. Lęk: „Co ona teraz robi? Gdzie jest? Czy wróci? A co jak nie wróci? Boże, co ja wtedy zrobię?”. Gniew: „Dlaczego ona mi to robi!? Dlaczego oni są ważniejsi niż ja?! Kurwa ona się w ogóle ze mną nie liczy! Ma mnie kompletnie w dupie!”.
Około wpół do dziesiątej puściły mi nerwy. Stało się, panika odebrała mi kontrolę. Zadzwoniłam. Nie odebrała. Zadzwoniłam jeszcze raz, tak jakby teraz miała jakimś cudem odebrać. Gdzieś tam, w głębi, zdawałam sobie sprawę z braku sensu dzwonienia co chwilę, nie miało to jednak żadnego znaczenia. Nie odebrała. Odczekałam kilka minut - nie byłam w stanie więcej - i zadzwoniłam jeszcze raz. Każdy sygnał dawał mi nadzieję zarazem sprawiając ból. Czym więcej sygnałów, tym mniejsza nadzieja, a większy ból. Bezradność. Może tam pojadę, odszukam ją? Ale gdzie pojadę? Znam drogę tylko do połowy, a co później?
Po około dziesięciu telefonach Agata wreszcie odebrała. Momentalnie obleciała mnie wielka ulga, przyjemna ciepła fala płynąca od żołądka, poprzez piersi aż do ramion. Przejrzysta mgiełka oczyszczająca umysł i ułatwiająca oddychanie.
- Halo? - usłyszałam głos w słuchawce.
Od razu wyczułam, że jest pijana. Nadzieja przepadła. Emocje błyskawicznie wezbrały na nowo uderzając jeszcze mocniej. Trzęsłam się jak paralityk, próbowałam się jednak chociaż odrobinę opanować. Najspokojniejszym, na jaki było mnie stać, głosem zapytałam:
- I jak tam?
W głowie miałam tak wielki bałagan, że nie potrafiłam wydusić z siebie nic innego.
- Siedzimy w pubie. Tak jeszcze z godzinę, może dwie - odpowiedziała zupełnie naturalnie, tak jakby wszystko było w porządku, jakby zepchnięcie mnie do rowu swojego życia było całkowicie normalne.
Mieszanka strachu i wściekłości eksplodowała. Desperacko walcząc o resztki władzy nad sobą czułam, jak robi mi się słabo.
- No… ale przecież się umówiłyśmy. Miałyśmy spędzić wieczór razem! - powiedziałam pełnym pretensji głosem, którego wibracji już nie kontrolowałam.
- Przyjadę Madziu, jeszcze chwila.
Pijacki bełkot ranił moje uszy i rozniecał ogień, który pełzał pod moją skórą. Czułam go wyraźnie, zwłaszcza na przedramionach.
- Agata jesteś pijana! - powiedziałam uniesionym tonem. - Umówiłyśmy się przecież!
- No i niedługo będę, obiecuję – oznajmiła na pozór spokojnie. - I nie jestem pijana. Mieliśmy stresujący dzień i poszliśmy się zrelaksować.
W tle usłyszałam chichot kilkuosobowej grupy. Aga coś do nich powiedziała i zaczęła się śmiać. Płomień zazdrości i poniżenia dołączył do stosu, na którym płonęłam.
- Aga! Jesteś tam? Aga!
Prawie krzyczałam. Czysta panika. Nieskazitelny amok.
- Jestem. Będę za mniej niż półtorej godziny.
- Będziesz? - zapytałam głosem żałosnej beksy.
- Będę na pewno!
- Ale na pewno? Będziesz? - wymuszałam obietnicę.
- Na sto pięćdziesiąt osiem procent.
Kiedy użyła tego określenia trochę się uspokoiłam, bo to oznaczało, że tak właśnie będzie. To było takie nasze prywatne powiedzenie, którego używałyśmy chcąc podkreślić, że coś jest pewne. Nie mówiłyśmy wtedy „Na sto procent” tylko „Na sto pięćdziesiąt osiem procent”.
- Ok, czekam.
- Pa.
- Pa.
Rozłączyłam się i usiadłam na łóżku pociągając łyk piwa. Ulga sprawiła, że znowu poczułam się winna. Przecież każdy ma prawo pójść ze znajomymi z pracy na piwo, to żaden problem, problemem byłam ja, popalona i umazana we krwi, poraniona w walce z własnym szaleństwem. Przez chwilę myślałam, żeby wybrać się na upatrzoną przeze mnie stację i rozwiązać problem ze mną raz na zawsze. Bałam się jednak. Chciałam umrzeć na złość Adze, żeby wiedziała, żeby dotarło do niej, jakie cierpienie przetacza się przeze mnie za każdym razem, kiedy mnie tak traktuje, ale – pomimo myśli samobójczych - panicznie obawiałam się śmierci. Do bólu przerażało mnie nieistnienie, wstrząsała mną wizja niebycia na dobre. Strach tym spowodowany wystarczył, bym nie mogła ruszyć się z miejsca.
Siedziałam, piłam i czekałam. Wydawało mi się, że wszystkie moje najgorsze koszmary właśnie stały się rzeczywistością. Uprzytomniłam sobie jednak, że przecież może się stać coś jeszcze gorszego i zaczęłam się bardzo bać. Po mojej głowie panoszyły się myśli o Agacie niewracającej na noc. W wyobraźni widziałam ją, jak leży na łóżku i dyszy wijąc się w przyjemnych spazmach pieprzona przez kogoś innego.
- Nie wierzę – powiedziałam do siebie. - Po prostu nie wierzę! Jak ona może mną tak poniewierać?!
Wstałam i znowu zaczęłam chodzić po pokoju.
- Traktuje mnie jak szmatę! W ogóle się ze mną nie liczy! Nienawidzę jej!!! - wykrzyczałam i w tym samym momencie znienawidziłam samą siebie.
Półtorej godziny później Agaty wciąż nie było. Dzwoniłam. Nie odbierała. Tragizowałam, rozpamiętywałam naszą rozmowę. Oschły ton jej głosu wbił się w mój umysł jak gorąca igła. Kiedy odebrała była już w drodze. Pokonanie odległości z pracy do domu zajmowało jej godzinę i dziewięć – jedenaście minut. Czekałam i już wiedziałam, co będzie dalej.
Weszła do pokoju i usiadła obok mnie. Chciałam się powstrzymać, chciałam, żeby było inaczej. Nie mogłam. Przez chwilę milczałyśmy, po czym wypaliłam:
- Jak mogłaś mi to zrobić!? Miałyśmy spędzić wieczór razem! Miałyśmy… Obiecałaś mi!
Z każdym słowem ponosiło mnie coraz bardziej. Kochałam ją i nienawidziłam w tym samym momencie. Dławiłam się własnymi emocjami.
- Wróciłam, jestem tu z tobą.
Jej głos był lekko zmartwiony, ale spokojny. Odpowiadała jakby nigdy nic. Miała przekrwione oczy, nie była jednak pijana. Najwyraźniej już do reszty traciłam zmysły.
- Dziękuję! - powiedziałam sarkastycznie. - To bardzo łaskawie z twojej strony!
Chciałam ją zniszczyć, wdeptać w ziemię, zranić. Bałam się jednak, że przegnę, a ona wyjdzie i nie wróci. Ta myśl obudziła we mnie lęk, który zastąpił wściekłość. Odwróciłam się w jej stronę i płaczącym tonem niewinnej ofiary zapytałam:
- Dlaczego tak się stało, Aga? Dlaczego mi to zrobiłaś? Powiedz mi proszę? Jest ktoś inny? Masz kogoś?
Czułam, że coś jest nie tak, że już jej nie zależy.
- Nie ma nikogo kochanie. Jesteś i zawsze będziesz tylko ty - tłumaczyła. – Mieliśmy ciężki dzień i poszliśmy do pubu się odstresować - powtórzyła to, co powiedziała przez telefon.
Nauczona doświadczeniem wiedziała, że w tym momencie rozmowa ze mną to stąpanie po kruchym lodzie.
Tymczasem moja wściekłość powróciła i wysunęła się na pierwszy plan.
- Ale dlaczego…?! - zaczęłam krzyczeć. - Dlaczego dzisiaj… Przecież się umówiłyśmy… Obiecałaś mi… Obiecałaś!!!
- Nie zrobiłam przecież nic złego, Magda. Wypiłam dwa piwa i wróciłam do ciebie.
To stwierdzenie spowodowało mój wybuch. Akurat dwa piwa!
- Chciałam z tobą spędzić jeden wieczór! Jeden pierdolony wieczór!!!
Straciłam panowanie nad swoim ciałem. Wymachiwałam rękoma tłukąc pięściami w kolana. Wściekłość osiągnęła granice absurdu. Chwyciłam leżący po mojej prawicy komputer i - solidnie się zamachnąwszy - cisnęłam nim o ścianę. Następnie podniosłam kubek i tym samym sposobem rzuciłam nim w szafę. Kawałki porcelany rozprysły się dokoła. Wstałam gwałtownie i obeszłam łóżko. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Dałabym wszystko, żeby móc się rozpłakać, zaznać jakiejkolwiek ulgi.
- Co się dzieje, Aga?! Powiedz mi! Oni są ważniejsi niż ja?!
- Nikt nie jest ważniejszy niż ty.
- To dlaczego mi to zrobiłaś?! Powiedz mi! Dlaczego tak mnie odrzuciłaś?! Nie zależy ci już?!
- Nie odrzuciłam Cię, Magda. Przesadzasz.
Myślałam, że osiągnęłam już apogeum, ale gdy tylko to powiedziała poczułam jeszcze większą wściekłość. Brutalnym zamachem zrzuciłam wszystko, co znajdowało się na komodzie, obok której przechodziłam. Książki, kwiaty, kosmetyki. Wszystko z hukiem zleciało na podłogę.
- Jasne, ja zawsze przesadzam! Ty nigdy nie robisz nic złego! To zawsze moja wina!
- To nie jest niczyja wina.
Ciągle zachowywała pozorny spokój.
- Chcesz mnie zostawić? Powiedz to, po prostu to powiedz!!!
Panował we mnie tak potężny chaos, że nawet nie pomyślałam o możliwej odpowiedzi.
- Nie. Zawsze będziemy razem.
Cały wieczór tak wyglądał. Krzyczałam, rzucałam oskarżenia i pretensje, poddawałam w wątpliwość każde jej słowo. W końcu ochłonęłam i poszłyśmy spać, ale w nocy budziłam się, budziłam Agatę i zaczynałam aferę od nowa. Krzyki, insynuacje, prowokacje. Zapewniała mnie o swojej wierności, miłości i lojalności, ale mi coś nie pasowało. Po każdej serii zapewnień uspokajałam się, ale poczucie odrzucenia ciągle wracało.
Rano Aga przytuliła mnie, pocałowała i zapewniła, że wszystko będzie dobrze, po czym ubrała się i niewyspana poszła do pracy. Chwilę po tym, jak wyszła ubrałam się i poszłam kupić zapas alkoholu.
Siedziałam. Piłam. Chciałam się odciąć od poczucia winy, od obrzydzenia do samej siebie, od lęku. Chciałam nie myśleć, nie czuć, zniknąć. Chciałam przestać istnieć, zarazem jednak pozostając przy życiu. Nie wiedziałam jednak, po co?